piątek, 28 czerwca 2013

Rozdział 33.

*z perspektywy Maksa.
Minęło kilka dni, odkąd odwiedziła nas policja. W tym czasie jeździliśmy wraz z Wiktorią do Artura i spędzaliśmy z nim po kilka godzin. Rodzice pozwalali nam na to aczkolwiek było widać, że są już tym zniesmaczeni.
Była środa. Do wyjazdu pozostały jeszcze 3 dni, a chciałoby się zostać tu jeszcze dłużej.
- Kiedy oni skończą… - niecierpliwiła się Wiktoria, kiedy siedzieliśmy na szpitalnym korytarzu, przed salą Artura.
- Spokojnie. Jeszcze tylko kilka badań, potem wyniki i chłopak będzie wolny – mówiłem spokojnie.
Po kilku minutach z pomieszczenia wyszedł mężczyzna, uśmiechnął się do nas i pozostawił otwarte drzwi.
- Przepraszam, mogę cię na chwilę prosić? – usłyszeliśmy za plecami głos doktora, skierowany do Wiktorii.
- Oczywiście – odpowiedziała zaskoczona i wyszła za nim.
- Siema stary – przywitałem się, stojąc obok łóżka.
- Hej – wymamrotał i wysilił się na niewielki uśmiech.
- Posłuchaj – zacząłem od razu. – Nie wiem czemu wcześniej tego nie zrobiłem, ale chciałem ci po prostu podziękować. Uratowałeś Wiktorię i nie wiem, co by było gdyby nie ty.
- Nie ma sprawy… Nie mogłem zrobić inaczej.
Chwilę potem w drzwiach stanęła przyjaciółka i w końcu usiadła obok nas. Niestety po godzinie musieliśmy wracać już do domu. Tego samego dnia udaliśmy się jeszcze na plażę, korzystając z ciepłej i słonecznej pogody.
- Pamiętacie, że w sobotę wyjeżdżamy, prawda? – pytała co chwilę moja mama.
- Tak, pamiętamy.
- To dobrze. Chyba powinniście trochę więcej czasu spędzać z nami niż w szpitalu, nie sądzicie?
- Mamo… przecież nic się nie dzieje. Wyluzuj.
- Artur niedługo wyjdzie ze szpitala i będzie po wszystkim.
- Dobrze, już się was nie czepiam.
Wieczorem, kiedy leżałem już w łóżku nie mogłem przestać myśleć o tym, w jaki sposób Wiktoria patrzyła na Artura, a on na nią. Cały czas miałem ten widok przed oczami. Kiedy tylko na siebie spojrzeli, uśmiechali się, jakby znali się od kilku lat. To nie była zazdrość ani nic z tych rzeczy, nie umiem powiedzieć, co to takiego.
*z perspektywy Wiktorii – 3 dni później.
- Mamo… gdzie jest moja bluzka? Przed chwilą tu leżała.
- Kochanie… Chyba ją już spakowałam. Nie wiem w co mam włożyć ręce. Ubierz tą i będzie po sprawie – kobieta nawet na mnie nie patrząc, podała mi podkoszulek i powróciła do składania ciuchów.
Zniesmaczona wzięłam koszulkę do ręki i ubrałam ją. Zaraz potem stanęłam na środku pokoju i popatrzyłam za okno. Zobaczyłam od razu biegnącego Maksa, wyszłam na zewnątrz.
- Na jogging cię wzięło? – spytałam śmiejąc się.
- Ktoś… ktoś na ciebie czeka – powiedział zdyszany i wskazał mi ręką jeden z domków.
Poszłam do przodu i już za kilka sekund moim oczom okazał się uśmiechnięty Artur.
- Co ty tutaj robisz? – spytałam od razu rzucając się na niego.
- Wypuścili mnie, więc przyszedłem się pożegnać.
- Nie chcę się żegnać…
- Nie mamy innego wyjścia… Wiki, dziękuję za wszystko i tobie, i Maksowi. Z nim już gadałem i stwierdzam, że to naprawdę super gość. No ale nie wiem, co bym zrobił bez ciebie. Fajnie, że się poznaliśmy. Mam nadzieję, że nie stracimy zupełnie kontaktu.
- Ja też ci dziękuję. Gdybyś nie okazał się wtedy być chłopcem o dobrym sercu, nie wiadomo, co Klaudia by ze mną zrobiła.
Chłopak popatrzył mi prosto w oczy, aż w końcu znowu mnie przytulił.
- Chyba powinnaś już iść – zauważył.
- No tak… Mam nadzieję, że wszystko się u ciebie poukłada. Szkoda, że twoi rodzice nie wiedzą…
- Nie mówmy o nich. Nie wiem kim byli i jacy byli. Nie znam ich…
- Fakt. Przepraszam – poczułam, że się czerwienie.
- Nic się nie stało. No więc… Trzymaj się, pa.
Artur z delikatnym uśmiechem odwrócił się i poszedł w swoją stronę, a ja zrobiłam to samo.
- Kiedy wyjeżdżamy? – spytałam, widząc przed sobą tatę Maksa.
- Teraz się dopakujemy, pojedziemy do centrum, zjemy sobie ostatni obiadek tutaj, pójdziemy na chwilę nad morze, odpoczniemy i pojedziemy.
- Ok. Wszystko jasne.
Minęło kilka godzin i faktycznie po kolei wykonywaliśmy to, na co wcześniej wskazał mężczyzna.
- Przepraszam… - powiedział cicho Maks, siedząc obok mnie na kocu i grzebiąc palcem w piasku.
- Za co? – zdziwiłam się.
- Za to, co zrobiłem… Za Klaudię, itd.
- Było minęło.
- Nie wiem, co mi się wtedy stało. Zachowywałem się jak totalny idiota, gorzej…
- Maks… Znam cię milion pięćset sto dziewięćset lat i wiem, że to była jakaś twoja głupia chwila słabości. Zapomnijmy o tym, wszystko jest w porządku.
- Kurde… nie wiedziałem, że aż tacy starzy jesteśmy.
- Idź ty… - zaśmiałam się i popchnęłam lekko chłopaka.
Za niecałą godzinę wszyscy siedzieliśmy już w samochodach. Przypomniał mi się dzień, gdy wyjeżdżaliśmy z Krakowa, a teraz nastąpił moment powrotu.
Polubiłam to miejsce, chociaż byliśmy tutaj tylko 2 tygodnie. Poznałam Artura i jego historię. To wszystko uświadomiło mi i utwierdziło w przekonaniu, że w tak  krótkim czasie można przywiązać się do wielu rzeczy i osób. Przywiązać się jest łatwo, gorzej się rozstać…
______________________________________________
Przepraszam, że znowu musieliście czekać :c
PS. ŻYCZĘ WAM NAJLEPSIEJSZYCH NA ŚWIECIE WAKACJI, BAWCIE SIĘ DOBRZE! MACIE JAKIEŚ PLANY?

niedziela, 23 czerwca 2013

Rozdział 32.

*z perspektywy Wiktorii.
- I co teraz? – szepnęłam prawie w ogóle nie otwierając ust.
- Hej – powiedział w naszą stronę niebieskooki brunet, ten, który więził mnie razem z Artkiem. – Co tu robicie?
- My… Byliśmy się przejść i ja… przypomniałam sobie… sam wiesz… no i… tak… zatrzymaliśmy się na chwilę… - mówiłam cały czas się jąkając.
Chłopak zaśmiał się w naszą stronę i zmrużył oczy.
- Klaudia się o wszystkim dowie, nie musicie się o nic martwić, a teraz idźcie stąd zanim ja się zdenerwuję.
Podnieśliśmy się i postawiliśmy pierwszy krok.
- Frajer – skomentował cicho Maks.
- Chyba z ciebie – usłyszeliśmy za plecami i momentalnie się odwróciliśmy.
- Daj sobie siana, co?
- Wszystko słyszeliście, prawda? Mam was teraz tak puścić, żebyście popsuli wszystko? Oj nie, nie. Tak łatwo nie będzie – mówił brunet i krążył koło nas. – Nie mogę tego tak po prostu zostawić, przecież zaraz wszystko wypaplacie. Zwłaszcza ty malutka. Niby taka niewinna, milutka, itd. Nieładnie… - wymamrotał chłopak i będąc za moimi plecami przejechał palcem po nich w dół.
- Ty świnio, zostaw mnie! – krzyknęłam, a widząc wszystko Maks, momentalnie zareagował.
- Masz jakiś problem stary? – syknął i popchnął chłopaka.
- Owszem, mam. Chcesz to załatwić w ten sposób? Ok., nie ma sprawy.
Brunet rzucił się na Maksa energicznym ruchem i obydwoje leżeli już na ziemi.
- Przestańcie! – zaczęłam od razu krzyczeć. – Maks, do cholery!
Skakałam koło nich jak jakaś pchła i bez skutku próbowałam ich rozdzielić.
- Już, skończyliście? – spytałam, kiedy przyjaciel odepchnął bruneta i siedzieli naprzeciwko siebie głęboko oddychając.
- Ja tak – powiedział niebieskooki, a zaraz potem wstał, otrzepał się i kulejąc nieco wszedł do domku.
Maks natomiast siedział jeszcze na piasku i wycierał w dłoń krew spływającą z jego wargi.
- Ja cię kiedyś zabiję, wiesz? – mówiłam zdenerwowana i szukałam chusteczki w kieszeni.
- No to zabijaj… - odrzekł bez entuzjazmu chłopak.
Kilka minut potem byliśmy już na ścieżce, którą wcześniej tu przywędrowaliśmy. Szliśmy w ciszy, chociaż było tyle do omówienia.
- Teraz mamy już pewność – powiedziałam w końcu.
Przebyliśmy następne kilkaset metrów słuchając trzasku rozbijających się o brzeg fal, śpiewu ptaków i szumu drzew. Wszystko to sprawiało, że poczułam się totalnie bez sensu i nie wiedziałam nawet, co chcę zrobić z tym, czego właśnie się dowiedziałam.
Zanim wróciliśmy do naszego ośrodka, poszliśmy jeszcze na lody. Potem idąc już powoli, rozkoszowaliśmy się widokiem zachodzącego słońca.
- Oho. Chyba ktoś tu nieźle imprezował, że aż policję wezwali – odrzekł Maks i wskazał na radiowóz stojący przed bramą domów.
- Maks… oni mogą…
- Co?
- Oni mogli przyjechać do nas – powiedziałam wprost.
- Tak, a ja jestem Johnny Depp.
Niecałe 5 minut potem byliśmy już przed naszymi pokojami i usiedliśmy na ławce.
- Dzień dobry – usłyszeliśmy i zaczęliśmy wywijać głowami na wszystkie strony.
- Dzień dobry – odpowiedziałam krótko, kiedy zobaczyłam policjanta i wstałam.
- Ty jesteś - tu popatrzył na kartkę – Wiktoria?
- Tak, to ja.
- Wasz kolega Artur, dał mi na was namiary. Stwierdził, że sam nic nie pamięta, a wy go przecież uratowaliście.
- Ja mogę wszystko opowiedzieć – wyrwałam się i usiadłam z powrotem na ławce, spoglądając na przyjaciela.
- Na mnie nie patrz, ja się nie będę w to mieszał. Na kija Artek o nas powiedział – mówił wyraźnie zdenerwowanym, ale cichym głosem Maks.
W kilkudziesięciu zdaniach zdałam przed funkcjonariuszem policji całą relację z dnia, kiedy to Artur się topił oraz z tego, co wydarzyło się niecałą godzinę temu.
- Czy macie jakieś dowody? Nie możemy ich oskarżyć bezpodstawnie.
- Niestety nie… - wymamrotałam zawiedziona.
- No cóż, w takim razie teraz to tyle. Będziemy się z wami jeszcze kontaktować. Dziękujemy, dowidzenia.
Pokrótce dwaj mężczyźni zaczęli się powoli oddalać.
- Niech panowie zaczekają! – krzyknął nagle Maks i pobiegł za nimi, a ja powędrowałam za nim wzrokiem.
Nie wstawałam, bo nie chciałam. Widziałam tylko, jak chłopak wyciąga swoją komórkę i coś im pokazuje. Nie miałam pojęcia co robi, ale ufałam mu.
- O co chodziło? – zapytałam, kiedy przyjaciel wrócił na miejsce.
- Jak tam byliśmy, to wszystko nagrałem…
- Naprawdę?

- Tak, naprawdę – powiedział i wbiegł do domku po schodach.

wtorek, 18 czerwca 2013

Rozdział 31.

*z perspektywy Wiktorii.
- Niedługo wracamy… - usłyszałam.
- Nie chcę wracać. Tu jest mi dobrze – mówiłam obojętnie.
- Problem w tym, że mieszkamy w Krakowie.
- Jak my pojedziemy, to Artur nie będzie miał już nikogo.
- Wiktoria… wiem, że się do niego w jakiś sposób przywiązałaś, ale on ma swoje życie i nie możemy też cały czas być koło niego.
- Swoje życie? Nie ma rodziców, brata czy siostry. Może w Koszalinie ma jednego zaufanego kumpla, ale co z tego? On jest sam…
- Czujesz coś do niego, prawda?
- Że ja?
- No chyba nie ja…
- Nie, nie czuję. Po prostu nie mogę patrzeć, jak ludzie cierpią. Z resztą… Artur mnie uratował. Gdyby nie on… niewiadomo co by się ze mną wtedy stało.
- Rozumiem, że…
- I wiesz co? – przerwałam mu. – On nas okłamał. To, co mówił było tylko po częśći prawdą, on by tego nie zrobił.
- Jaśniej proszę.
- On nie chciał się zabić od tak. Wiem, że ktoś, i obydwoje domyślamy się kto, musiał maczać w tym palce.
- I co chcesz z tym zrobić?
- Musimy iść.
- Gdzie? Gdzie teraz pójdziesz? Na policję? Powiesz, że myślisz, że ktoś próbował go zabić?
- Nie… Policja nam nie pomoże, dopóki my sami się czegoś nie dowiemy – powiedziałam mając w głowie już ułożony plan. Wstałam.
- Nie wiem czy to dobry pomysł.
- Czemu ty jeszcze siedzisz? Podnieś w końcu te 4 litery. Pomożesz mi czy nie?
Chłopak popatrzył przed siebie, a potem wstał i był już obok mnie.
- Chodźmy – wymamrotał.
Trzymałam chłopaka pod rękę i szliśmy przed siebie. Prowadziłam ja, gdyż dokładnie wiedziałam, gdzie mamy iść.
- Daleko jeszcze?
- Jak chcesz, to możesz się wrócić. Nikt ci nie każe iść ze mną.
- Po pierwsze - gdybym poszedł obraziłabyś się. Po drugie – nie zostawię cię samej, wolę żebyś była bezpieczna.
- Noto nie marudź, tylko chodź.
Maszerowaliśmy jeszcze chwilę, aż w końcu naszym oczom okazał się niewielki „domek”, w którym to byłam przetrzymywana kilka dni temu.
- Jesteśmy – oznajmiłam.
- Pójdę pierwszy – powiedział Maks, domyślając się o co mi chodzi.
W miarę cicho spróbowaliśmy podejść pod dom. Już po chwili utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jest tam ktoś. Usłyszeliśmy dziwne krzyki i śmiechy.
- Uważaj – szeptałam, widząc porozrzucane dookoła gałęzie.
- Słuchaj – krzyknął cicho Maks zatrzymując się.
Usłyszeliśmy zza ściany: „Tylko mi się nie wygadaj… Artek już dostał nauczkę. Pamiętaj, że możesz być następny, skarbie. Na twoje miejsce mogę znaleźć kogoś innego, jeżeli coś ci nie będzie pasowało. Zanim coś zrobisz, zastanów się. Tymczasem ja lecę do mamusi i tatusia, tzn. do starych. Muszą mi dać trochę kasy, bo mój portfel jest praktycznie cały opróżniony. Nareczka” – mówiła Klaudia.
- Cicho, bo idzie – wyszeptał chłopak.

Kilka sekund potem przeszły mnie ciarki, gdy usłyszałam skrzypiące, otwierające się drzwi… Po chwili Klaudii nie było już widać, a my odetchnęliśmy z ulgą. Usiedliśmy na gałęziach za domkiem, ale nie zauważyliśmy jednej rzeczy…

sobota, 15 czerwca 2013

Rozdział 30.

*z perspektywy Wiktorii.
Kiedy tylko przekroczyliśmy próg zobaczyliśmy, że Artur siedzi wpatrzony w ścianę, a na policzkach ma łzy. Nawet nie odwrócił się w naszą stronę, gdy staliśmy już obok niego.
- Hej… - powiedziałam cicho i niepewnie.
Chłopak wydawał się być nieżywy. Nie reagował na nic.
- Dziękuję, że przyszliście – wykrztusił z siebie.
- Musieliśmy przyjść. Wszystko jest w porządku? – zapytałam zmartwiona jego zachowaniem.
- Nie jest w porządku – wyszeptał i uśmiechnął się jakby sam do siebie. – Jest okropnie.
- Artek. Ważne, że nic ci się nie stało.
- Stało się… stało się i to aż za dużo.
- Musimy wiedzieć. Czemu się topiłeś?
Chłopak zamknął oczy i nic nie odpowiadał, więc sama zaczęłam:
- Cała nasza trójka wie, że Klaudia musiała mieszać w tym palce. Jestem naprawdę tego bardziej niż pewna. Ona jest chyba do wszystkiego zdolna.
- Artur. Nam możesz powiedzieć – wtrącił Maks.
- Nie wiem czy chcę…
Czułam, że moje oczy są już pełne łez, chociaż nie do końca wiedziałam czemu.
- Zaufaj nam.
- Nie topiłem się.
- Nie? Płynąłeś sobie i wołałeś o pomoc, tak? Byłeś zupełnie bezpieczny i… - mówiłam.
- Chciałem się zabić – przerwał mi Artur, spuścił głowę w dół, a mi i Maksowi opadła szczęka.
- Co powiedziałeś?
- Miałem dość i dalej mam. Codziennie przechodziłem sobie tutaj plażą czy chodnikiem koło setek rodzin. Ja jestem zupełnie sam. Nikt mnie nie potrzebuje, każdy ma mnie szeroko i głęboko. Jestem nikim… Nawet nie znam swoich rodziców i to nawet nie przypadek… Oni mnie nie chcą znać, nie chcieli mnie. Sami próbowali mnie zabić to czemu ja nie mogę tego zrobić? Nikt by nawet nie zauważył, że zniknąłem. To pech, że tam byliście, że mi pomogliście. Nie chciałam wam dziękować, ale chyba muszę. Byłem zbyt słaby i dlatego krzyczałem. Bałem się o coś czego tak naprawdę nie mam.
- Stary… teraz to ja mam ochotę cię zabić – powiedział Maks.
- Przestańcie – mówiłam zdenerwowana i tamowałam łzy. – Nie wierzę, że to zrobiłeś, nie wierzę…
- Kompletnie nie mam dla kogo żyć… - usłyszeliśmy, a ja otworzyłam już buzię, żeby coś powiedzieć, ale wtedy Artur zamknął oczy i tracąc przytomność opadł na poduszkę.
- Maks zrób coś! – zaczęłam krzyczeć.
- Lecę po lekarza, czekaj tutaj!
Klęczałam koło łóżka i trzymałam chłopaka za rękę mocząc ją własnymi łzami, a przy okazji cała się trzęsąc.  
- Tutaj – usłyszałam zza drzwi głos Maksa.
- Proszę, wyjdźcie. Szybko!
Maks chwycił moją dłoń i razem wybiegliśmy z sali.
- Czemu to się dzieje? Nie znam go, a tak bardzo się martwię. On nie zasłużył…
- Chodź tutaj – wyszeptał równie zmartwiony przyjaciel, a ja przytuliłam się i nie chciałam go puszczać.



wtorek, 11 czerwca 2013

Rozdział 29.

*z perspektywy Maksa.
- Czemu ten autobus nie może jechać szybciej? – zapytała Wiktoria smutnym, a zarazem zdenerwowanym głosem.
- Jedzie szybko.
- Szybko? On się wlecze jak żółw.
- Wiktoria… uspokój się, Artek da radę.
- Skąd wiesz? Skąd wiesz, że da radę? Może on nie był na tyle silny, żeby to wszystko wytrzymać.
Nie odezwałem się. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć i jak zareagować. Sam okropnie się martwiłem o chłopaka, którego prawie w ogóle nie znałem.
- Zaraz wysiadamy – zauważyła dziewczyna.
Staliśmy teraz koło przystanku i kiedy tylko autobus odjechał, naszym oczom ukazał się szpital. Nie minęły nawet 3 minuty, a już znajdowaliśmy się na jednym z korytarzy.
- Przepraszam! Szukamy naszego kolegi, trafił tu niedawno.
- Idzie tu już lekarz, z nim będziecie rozmawiać.
Odsunęliśmy się od blatu i zaczęliśmy się rozglądać.
- Co jeżeli nas nie wpuszczą? – zapytała dziewczyna patrząc w stronę nadchodzącego już mężczyzny.
- Jakoś musimy się tam dostać – wymamrotałem i w ramach pocieszenia przytuliłem przyjaciółkę.
- Dzień dobry. Co z nim? – wystartowała od razu Wiktoria.
- Nie wiem…
- Jak to pan nie wie? Jest pan przecież lekarzem.
- Nie wiem, jak mam wam to powiedzieć.
- Co się stało? – zapytałem mając w głowie najgorsze myśli.
- Pan Artur zmarł. Nie zdołaliśmy go uratować.
- Pan żartuje, prawda? – spytała Wiktoria i zaczęła już płakać.
- Niestety nie – odpowiedział jej doktor.
Staliśmy przez chwilę jak wryci. Po chwili Wiktoria usiadła ponownie na krześle i schowała twarz w dłoniach. Ja usadowiłem się obok niej.
- Czemu akurat jego to spotkało? On nie był zły…
- To nasza… -  zacząłem. – To moja wina.
- Nie, nie twoja…
- Może gdybyśmy wcześniej go zauważyli i gdybyśmy wcześniej mu pomogli… może wtedy by żył.
- Ja słyszałam – mówiła płacząc. – Słyszałam wcześniej te krzyki, ale dopiero po chwili sobie uświadomiłam, że to ktoś woła o pomoc…
- Teraz już nic nie zrobimy… Nie możemy się obwiniać. Gorsze pytanie to takie – dlaczego on się w ogóle topił?
- Nie wiem tego…
Siedzieliśmy i siedzieliśmy… Nie było w tym najmniejszego sensu, bo czekaliśmy na nic. Musieliśmy ochłonąć. Wiktoria zasnęła na moim ramieniu, a ja obserwowałem wszystkich dookoła i biłem się z własnym myślami. W pewnym momencie wzdrygnąłem się, bo usłyszałem za plecami imię „Artur.” Odwróciłem się lekko i nadsłuchiwałem głosu kobiety i lekarza.
- Wiktoria! Wiktoria, obudź się!
- Co jest…? – pytała nie otwierając oczu.
- Chodź! – prawie krzyknąłem i pociągnąłem ją za sobą.
- Przepraszam pana!
- Tak?
- O jakim Arturze pan mówił?
- A czemu pytasz?
- Niech nam pan powie o co chodzi – mówiłem lekko zdenerwowany. – Wcześniej powiedziano nam, że on nie żyje…
- Żyje i ma się całkiem dobrze, musieliście dostać złe informacje.
- Ale przecież inny lekarz mówił kompletnie co innego.
- Panie doktorze – wtrąciła się znajoma kobieta.
- Słucham?
- W ciągu ostatnich dwóch godzin trafiło do szpitala dwóch Arturów.
- Noto już wszystko jasne…
- To znaczy, że on żyje? – wydusiła z siebie Wiktoria.
- Artek ma 17 lat, chyba o niego wam chodzi. Zaprowadzę was.
Nawet nie zamieniliśmy z dziewczyną słowa i nie popatrzyliśmy na siebie, tylko udaliśmy się za mężczyzną.
- Proszę, to tutaj. Możecie wejść.
Wiktoria stanęła przed drzwiami i zerknęła w znajdującą się w nich szybkę.
- Boże - wyszeptała. – On żyje…
Zamknąłem oczy i odetchnąłem z ulgą… W przeciągu kilku sekund poczułem się o niebo lepiej.

- Wchodzimy – powiedziałem i nacisnąłem na klamkę, popychając drzwi. 
__________________________________________________
Mam nadzieję, że się Wam podoba :)
A tak w ogóle, to jutro muszę zdać historię, a potem już tylko i wyłącznie, co?! LABA!
Jak u was z ocenami? :D x

piątek, 7 czerwca 2013

Rozdział 28.

*z perspektywy Wiktorii.
- A pamiętasz jak byliśmy tam i tobie…
- Hahahah, przestań! – przerwał mi przyjaciel.
- Albo jak zapomniałeś, jak się…
- Nie mogę, hahah – wydusił z siebie Maks i rzucił się na piasek.
Siedzieliśmy koło siebie i ciągle rozmawialiśmy, wspominając dawne czasy. Dawno się tak nie śmiałam, bardzo mi tego brakowało.
- Wiesz co?
- Hm?
- Cieszę się, że cię mam – usłyszałam, ale nic nie odpowiedziałam, tylko uśmiechnęłam się.
Po chwili siedzenia i milczenia nagle jakby oderwałam się od wszystkiego i usłyszałam dziwne dźwięki w mojej głowie. Słyszałam je ciągle, przez cały czas.
- Słyszysz? – zapytałam przyjaciela zdezorientowana.
- Co mam słyszeć?
Odgłosy z każdą sekundą stawały się co raz silniejsze i dopiero po upływie kilku minut zdałam sobie sprawę, że to nie w mojej głowie, a gdzieś na plaży ktoś woła o pomoc.
- Musisz to słyszeć… - mówiłam cicho i wstałam rozglądając się.
-  Wydaje ci się, siadaj.
- Maks, no!
- Ok. – powiedział i podniósł się z piasku. – Posłuchajmy.
Staliśmy chwilę nic nie mówiąc i pech chciał, że właśnie w tym czasie nie było nic słychać.
- No i widzisz? Coś ci się musiało…
- Teraz! – prawie krzyknęłam.
- Cholera… - szepnął chłopak.
Słyszeliśmy wyraźnie czyjeś krzyki - „pomocy”, ale nie wiedzieliśmy skąd dochodzą.
- Maks! – krzyknęłam nagle przerażona i pokazałam palcem w stronę morza.
- Dobra… Ok. Zostań tu, a ja tam pójdę. Dzwoń po karetkę!
- Ale Maks! Nie chcę zostać tu sama! Proszę!
- Wiktoria! – poczułam na ramionach jego trzęsące się dłonie. – Spokojnie. Damy radę.
- Idź już, ale uważaj na siebie. Błagam – mówiłam, pomimo tego, że plątał mi się teraz język i czułam, że przez całe moje ciało przechodzą dreszcze.
- Uważaj! – krzyczałam w stronę przyjaciela, kiedy widziałam, że fale o mało co go nie wywracają.
Patrząc ciągle w stronę Maksa, musiałam też zerknąć na ekran komórki. Wykręciłam numer na pogotowie i próbowałam skupić się na moment. Po chwili wszystko już było załatwione. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki szybko domyślił się o co mi chodzi i obiecywał jak najszybsze przybycie. Kiedy tylko rozłączyłam się zaczęłam patrzeć w głąb morza.
- Maks! – zaczęłam krzyczeć z całych sił, bo nigdzie go nie widziałam. – Maks! Maks do cholery! Maks! – krzyczałam i łzy lały mi się po policzkach.
Zaczęłam stawiać małe kroki w kierunku morza i nie przestawałam nawoływać przyjaciela.
- Wiktoria! – usłyszałam nagle. – Pomóż!
Kręciłam głową na wszystkie strony, ale oczy były zalane łzami i utrudniały mi widoczność. W końcu zobaczyłam Maksa targającego ze sobą jakiegoś chłopaka.
Wbiegłam do morza tak szybko, jak jeszcze nigdy. Nie zwracałam nawet uwagi na to, że woda jest okropnie zimna, po prostu biegłam.
- Maks! – krzyknęłam piskliwym głosem. – To…
- Wiktoria uspokój się!
- Maks, ale to jest… Nie widzisz? Nie widzisz kto to? – rzucałam się i razem z przyjacielem wynosiłam uratowanego na brzeg.
-  Pomóżmy mu! Nie krzycz!
- Ty sam krzyczysz!
- Bo jestem zdenerwowany!
- Ja jeszcze bardziej!
Razem z Maksem stanęliśmy  na piasku, a chłopak leżał obok nas. Wstałam i zaczęłam płakać jeszcze bardziej i przecierałam oczy, bo nie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nie mogłam patrzeć na to jak Maks sprawdza puls i próbuje robić sztuczne oddychanie.
- Proszę nas przepuścić! – usłyszeliśmy nagle zza placów i zobaczyliśmy kilku sanitariuszy.
- Błagam… niech panowie coś zrobię. Proszę…
- Chodź tu – powiedział cicho Maks i przytulił mnie.
- Wyciągnęliście go z wody?
- Tak. Dosłownie przed chwilą…
- Maks…
- Spokojnie. Uratują go.
Nie minęły nawet 2 minuty, kiedy mężczyźni stojący obok nas, oznajmili, że muszą zabrać poszkodowanego do szpitala.
- Czy my też możemy jechać?
- A jesteście z nim jakoś spokrewnieni?
- Nie… – zaczęłam.
- Noto przykro nam.
- Ale proszę pana. On nie ma tu nikogo.
- Powiadomimy rodziców i…
- On nie ma rodziców. Jest tu u kuzynów.
- Nie możemy pani zabrać, przykro nam. Będzie dobrze – mężczyzna wysilił się na niewielki uśmiech, a potem odszedł za resztą.
- Powiedz, że oni go uratują…
- Miejmy nadzieję – mówił załamanym głosem Maks, znowu mnie przytulając.

- Dasz radę Artek, dasz radę… - wyszeptałam i patrzyłam, mrużąc bolące mnie już od płaczu powieki, na odjeżdżającą karetkę.