czwartek, 12 grudnia 2013

Rozdział 4.

*z perspektywy Wiktorii.
Był pogrzeb. Była rodzina. Były łzy. Był smutek, żal, współczucie. Ja, jak to ja, rozkleiłam się już przy pierwszych słowach księdza. Z mamą było z resztą podobnie.
Od śmierci babci minęły już dwa tygodnie, ale codziennie przed snem o niej myślałam. W ciągu dnia nie miałam czasu. Praca, załatwianie jakichś spraw. Czasami to wszystko mnie już przerastało i myślałam nawet, że zakładanie własnego salonu było głupstwem. Szybko jednak odpędzałam od siebie te myśli.
Z tej depresji wyciągał mnie też Maks. On był przy mnie zawsze, chociaż ostatnimi czasy często brakowało nam czasu na rozmowy. Większość wolnych chwil spędzałam z Martyną w pracy, niż z nim w domu.
- Nie mogę się już doczekać… Tak bardzo już chcę ten dzień – mówiła przyjaciółka, wlepiając wzrok w komputer. Uśmiechała się sama do swoich myśli.
- Już niedługo Marti… 2 tygodnie i będziesz miała męża.
- Boooże – powiedziała przeciągając i zakrywając usta rękoma. – Nawet nie wiesz, jak ja się tym jaram. To znaczy… wiesz, ale przeżywałaś to 2 lata temu, więc pewnie zapomniałaś.
- Tego się nie zapomina – odpowiedziałam z uśmiechem i rzuciłam w nią jakąś koszulką. – Wyjdę dzisiaj wcześniej, bo nie mam czasu ani dla siebie, ani dla Maksa.
- No spoko, ja posiedzę do 15 i też się zmywam, bo nie chcę mi się dłużej, serio.
- Ale wiesz co? – oparłam się o biurko i zaczęłam się rozglądać dookoła. – To nam wyszło.
- Co to?
- Salon… Jest niemalże idealny, co?
- Dobra, widzę, że zaczynasz majaczyć. Idź już, dobrze ci to zrobi.
- Dzięki – wstałam energicznie i zaczęłam się ubierać.
- Z kim ja żyję – szepnęła pod nosem Martyna, a potem cmoknęła mnie w policzek na pożegnanie.
Wróciłam do domu i od razu wzięłam się za gotowanie obiadu. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, byłam zmuszona odebrać dzwoniący telefon.
- Słucham?
- No hej, gdzie jesteś?
- W domu, niedawno wróciłam, za ile będziesz?
- Właściwie to chciałem, żebyśmy poszli sobie na obiad do jakiejś restauracji, co ty na to?
- Ej, tylko nie dzisiaj. Już się wzięłam za gotowanie.
- Zatrucie wyczuwam… - powiedział ciszej, ale tak, że doskonale to usłyszałam.
- Ok.! Od jutra ty będziesz… - nie dokończyłam.
- Nie, nie, nie. Nie wyobrażaj sobie za dużo. Dobra dzióbek, do zobaczenia.
*z perspektywy Maksa.
Do domu wróciłem po godzinnej próbie z zespołem. Wiktoria zaczekała na mnie z obiadem, więc zjedliśmy razem, po czym postanowiliśmy dla rozluźnienia oglądnąć jakiś film.
Tak zleciały nam 2 godziny wieczoru. Potem skonsumowaliśmy kolację, aż w końcu wylądowaliśmy w łóżku.
- Znowu o niej myślisz, prawda? – spytałem, kiedy Wiktoria leżała wtulona we mnie, a ja w tym samym czasie bawiłem się jej włosami.
- Nie mogę przestać…
- Nie da się przestać. Musisz się z tym pogodzić. Ona na pewno chce, żebyś nauczyła się z tym żyć.
- Nie mam dzisiaj siły… Dobranoc.
Podniosła się do góry i delikatnie musnęła moje usta. Nie pozwoliłem się jej położyć, pocałowałem ją jeszcze raz i następny, i jeszcze… Dopiero wtedy była wolna i mogła zamknąć oczy.

Ja nie przespałem połowy nocy…

2 komentarze:

  1. jeeej.. cudowny.. *-* ale jednak i tak jestem troszkę zawiedziona bo chciałabym,żeby o ich synu też było :) Ale i tak kocham to opowiadanie <3

    OdpowiedzUsuń