piątek, 5 lipca 2013

Rozdział 35.

*Z perspektywy Wiktorii.
Po telefonie Maksa od razu się ogarnęłam i wybiegłam z domu. Potem szłam już wolniej, słuchając muzyki i rozglądając się dookoła. Szczerze powiedziawszy tęskniłam trochę za Krakowem. Mieszkałam tu od urodzenia i wydawało mi się, że nigdy bym się tu nie zgubiła. Kiedy postawiłam kolejny krok, w mojej głowie pojawił się obraz uśmiechniętego Artura. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mogę go już więcej nie zobaczyć. 
- Dzień dobry - powiedziałam do przechodzącej obok mnie, znajomej kobiety.
- Dzień dobry, dzień dobry - odpowiedziała posyłając mi ciepły uśmiech.
Po kilku minutach skręciłam w wąską ścieżkę, którą rzadko ktoś chodził. 
- Nie dało się wcześniej? - zapytał Maks, wyrastając nagle przede mną.
- Nie dało się. Co u niej?
- Sama idź i zobacz.
- Eh, no dobra. Ty już wracasz?
- Tak, mama prosiła, żebym przyszedł wcześniej, nie wiem w sumie po co.
- Dobra, to idź. Ja też lecę - wyszczerzyłam się do przyjaciela i ominęłam go.
*z perspektywy Maksa.
Pomaszerowałem do przodu dosyć szybkim krokiem. Nie wiedziałem nawet o czym myśleć. Byłem jakby rozkojarzony i wszystko mi się mieszało. 
- Stój - usłyszałam nagle i nie wiedziałem czy to coś w mojej głowie czy raczej ktoś za mną.
Stałem tak przez kilkanaście sekund i już miałem się odwrócić, kiedy usłyszałem spust pistoletu.
Przełknąłem głośno ślinę i zamknąłem oczy.
- Tacy chłopcy jak ty, nie powinni się marnować - powiedział grubym głosem mężczyzna i stanął przede mną. 
- Czego ode mnie chcesz? - spytałem.
- Chcę ciebie, będziesz mi potrzebny.
- Do czego?
- Proszę, tutaj masz wszystko opisane. 
Nieznajomy podał mi do ręki jakąś kartkę. Rzuciłem na nią wzrokiem i nie mogłem uwierzyć w to, co było tam napisane i pokazane.
- Dlaczego to robicie?
- Bo te małe bachory są bardzo przydatne. Możemy z nich czerpać niezłą kasę. 
- Ale… Czemu? Przecież one mają rodziny, dom, wszystko...
- Może i mają, ale w lecie same bawią się na placach, same się włóczą. Nie ma wtedy z nimi tych kochanych rodziców.
- To niesprawiedliwe. Przecież… Przecież to, co robicie jest… - nie mogłem dokończyć. Mężczyzna przyłożył mi pistolet do głowy.
- Pomożesz nam. Będziesz porywał te wstrętne dzieci. To trudne, ale wyszkolimy cię. 
- Ale…
- Nie ma żadnego "ale"! - huknął mężczyzna. - Albo pomagasz, albo giniesz. Przypominam, że jest z tego niezła kasa.
Milczałem.
- Wiem już, skąd wezmę pierwsze dziecko – powiedziałem po chwili namysłu i uśmiechnąłem się w stronę mężczyzny.
- To rozumiem, ale pamiętaj… Jeżeli nas zdradzisz, zginiesz. Nie uciekniesz nam, znajdziemy cię.
- Rozumiem – wykrztusiłem z siebie, a facet podał mi do ręki świstek z adresem. -  Przyprowadzę chłopca za jakieś pół godziny. 
- Czekamy - powiedział odwracając się - i pamiętaj - dorzucił, podnosząc do góry pistolet, wymachując nim.
Przerażony zacząłem biec do przodu, aż pod dom.
- Mamo! Na razie nie mogę zostać w domu, nie czekajcie na mnie! - krzyknąłem stojąc w przedpokoju.
- Miałeś mi pomóc!
- Przepraszam, dzisiaj nie dam rady. Kocham cię!
Wybiegłem szybko z mieszkania i za minutę byłem już pod domem Wiktorii.
- Szymek! - krzyknąłem na cały głos, jakbym był u siebie.
- Co się drzesz? - spytał chłopak schodząc po schodach.
- Jesteś mi potrzebny - mówiłem lekko zdyszany.
- Yeeeah - szepnął pod nosem na tyle głośno, że zdołałem to usłyszeć.
- Nie ciesz się… Jesteś sam?
- Tak. Rodzice pojechali do galerii, Wiktoria po…
- Dobra, chodź.
Usiedliśmy na kanapie i nie wiedziałem od czego zacząć.
- Musisz mnie uważnie wysłuchać, bo nie będę mówił o jakichś głupotach, ale… O czymś cholernie ważnym. Pamiętaj, że nie możesz się wygadać. Nikomu Szymek, nikomu…
- Dobra, słucham.
- Ok. No to tak… Przed chwilą zaczepił mnie jakiś typ. Ogólnie mówiąc jest z grupy, gdzie porywają dzieci i robią z nimi… Okropne rzeczy. Koleś ma nadzieję, że mu w tym wszystkim pomogę, dlatego jesteś mi potrzebny.
- Chcesz mnie tam zabrać? - spytał i zrobił minę przerażonego niemowlaka.
- Nie. To znaczy tak, ale czekaj. Słuchaj do końca - zastanowiłem się, na którym momencie skończyłem i ponownie zacząłem nawijać. - Musisz tam ze mną iść, żeby uratować te dzieci. Tam… Ten gościu miał zdjęcie jednej dziewczynki. Nie chcesz wiedzieć, jak wyglądała… - poczułem, że do oczu napływają mi łzy. - Nieważne. Pójdziemy tam i będziemy musieli je uwolnić. Nie wiem, jak to zrobimy. Nie wiem, jak wygląda cały ten ich budynek, gdzie siedzą, ale musimy im pomóc. Nie pozwolę na pewno, żeby cię tam skrzywdzili. Musisz mi zaufać i pomagać mi. W dwójkę damy radę. Musimy współpracować. Te dzieci naprawdę potrzebują pomocy. 
- Boję się…
- Też się boję, ale Szymek… Jeżeli nie chcesz, nie musisz tam ze mną iść. 
- Myślisz, że pozwolę ci tam iść samemu? Nigdy!
- Dzięki stary. Pamiętaj o najważniejszym - współpracuj i nie wygadaj się. Jeżeli się czegoś dowiedzą, będzie po mnie.
- A co z rodzicami?
- Może zostawmy karteczkę, że…
- Jesteśmy na basenie - zaproponował mały.
- Szymek... Nas tu może nie być przez kilka dni.
Chłopak skrzywił się i zaczął szukać innego pomysłu. 
- Napiszmy, że jesteśmy pod namiotami!
- Brawo!
Wzięliśmy kartkę i naskrobaliśmy na niej kilka zdań. Przygotowaliśmy wszystko i upozorowaliśmy nasz nocleg pod namiotem.
- Idziemy?
- Tak… - wymamrotał chłopiec.

- Damy radę. Obiecuję, że damy radę… Chodź - objąłem Szymka ręką, zamknąłem drzwi i 
poszliśmy przed siebie.
______________________________________________
Wpadłam na taki dziwny pomysł, no i napisałam… podoba się?

2 komentarze:

  1. Matko! :O Pisz dlaej, bo nie mogę się doczekać, świetny rozdział ;3

    OdpowiedzUsuń
  2. ale masz pomysły dziewczyno! chyba wiem kim jest ta mała ;-;
    dawaj dalej! :D

    OdpowiedzUsuń