poniedziałek, 8 lipca 2013

Rozdział 37.

*z perspektywy Maksa.
- Zobaczę czy śpią - mówiłem do obecnych w pokoju mężczyzn, sam mrużąc już oczy.
- Nie ma potrzeby… - powiedział któryś z nich.
- Ale i tak sprawdzę.
Wyszedłem z pomieszczenia i udałem się do dzieci. Zerknąłem czy nikt za mną nie idzie i wszedłem do środka.
- Hej - wyszeptałem, gdy Szymek podbiegł do mnie. 
- A ty tu czego? - usłyszałem i gdzieś w rogu pokoju zapaliła się mała lampka. 
- Przyszedłem, bo ja… - zacząłem się jąkać.
- Wypuścili cię? – zapytał koleś.
- Tak… A ty co tutaj robisz?
- Chciałbym ci zadać to samo pytanie.
Chłopak wstał i podszedł bliżej mnie.
- Kamil?! - krzyknąłem cicho.
- Jak widać.
- Ale… Jak?
- Musiałem tu przyjść i muszę tu zostać.
- Czemu? O co chodzi?
- A myślisz, że dlaczego jestem takim skurwielem? Musze na czymś zyskać, odreagować. Po prostu mam dość życia, ale jestem zbyt słaby, żeby się zabić – zaczął prosto z mostu.
- Do czego dążysz?
- Tu jest mój brat. On nawet nie wie kim jestem. Ma 4 lata, nie pamięta mnie. Mama nie żyje, tata… Szkoda gadać. Jestem sam. Młodego porwali, jak był z tatą, niedawno go znalazłem. Muszę go odzyskać… Jeszcze mam starszego brata. On tylko daje mi kasę, a poza tym nic go nie obchodzi. Ma wszystko w nosie. Nie wiem już co mam robić, chciałbym to wszystko jakoś pozmieniać, cofnąć czas, ale niestety – nie da się.
- Ja… Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Wow. Nie spodziewałem się, że kiedyś usłyszę od ciebie takie słowa.
- No widzisz… Szkoda, że słowa to tylko słowa.
- Ej, stary. Przecież możemy się stąd wydostać. Możemy im pomóc.
- Nie wiem czy chcę się stąd wydostawać. Co ja potem zrobię? Jak powiem małemu, że jest moim bratem, że jego ojciec to pijak, a matka nie żyje? Nie byłbym w stanie tego zrobić…
- Kamil… nie możemy się poddać. Żyjmy teraźniejszością. Będzie, co będzie.
Chłopak popatrzył na mnie i dostrzegłem w jego oczach łzy.
- Nie okłamujesz mnie prawda? – spytałem przypominając sobie wcześniejsze wybryki kolegi.
- Myślisz, że ten Kamil, którego poznałeś w szkole chciałby robić to wszystko z tymi dziećmi? Tamten Kamil wolałby iść gdzieś z kumplami, napić się albo zapalić. Ten prawdziwy Kamil jest jednak tutaj i gnije w tym czymś.
Zamieniłem z nim jeszcze kilka zdań, po czym udało nam się ustalić wspólny plan. Kiedy już skończyliśmy naszą nocną rozmowę, zasnęliśmy na krótką chwilę. Obudziliśmy się około godziny 4.
- Wszystko mamy ustalone, tak?
- Tak – odpowiedział, po czym momentalnie odwrócił głowę w stronę drzwi.
- Dzień dobry panowie. Musimy zabrać jednego dzieciaka. Trzeba się za nich w końcu wziąć.
- Słuchaj… - zaczął zagadywać go Kamil. – Mam pewien pomysł. Chodźmy stąd, żeby te bachory nie słyszały. Zawołaj resztę.
- Ja zostanę z nimi. To znaczy… zajmę się nimi – powiedziałem i posłałem w stronę mężczyzn szyderczy uśmiech.
- No dzieciaczki… - zacząłem krzyczeć. – Kto z was idzie pierwszy?
- Maks! Daj im popalić! – usłyszałem głos Kamila i wiedziałem po tym zdaniu, że droga jest już czysta.
- Chodźcie tutaj – wyszeptałem do dzieci, a oni patrzyli na mnie jak na seryjnego mordercę. – Nie bójcie się. Nie zrobię wam krzywdy.
- Każdy tak mówi… Ty jesteś taki jak oni.
- Nie, nie. Ja chcę wam pomóc. Wyjdziemy stąd. Ten dom jest w sumie słabo strzeżony. Uda nam się, obiecuję wam!
Po cichu wyjaśniłem maluchom o co chodzi, a oni dokładnie wysłuchali mnie i wszystko zrozumieli. Zaczęliśmy działać. Od czasu do czasu krzyknąłem coś, żeby nic się nie wydało. W końcu udało nam się opuścić budynek. Szliśmy szybko, ale ostrożnie. Nie mogliśmy pozwolić na to, żeby nas zauważyli. Kiedy byliśmy już daleko od domu, zadzwoniłem na policję. Dziwne było to, że wiedzieli oni już o tym wszystkim i właśnie tam jechali. Szliśmy teraz powoli z całą gromadą. Kierowaliśmy się w stronę mojego domu. Nie wiedziałem kompletnie, co mam teraz zrobić z tymi wszystkimi dziećmi. Byliśmy już blisko… Szymek szedł ze mną z tyłu, a reszta maszerowała powoli przed nami. W końcu stanęliśmy przed moim domem.
- Em… Maks – złapał mnie za rękaw chłopak.
- Co jest?
- Popatrz przed siebie…
Odwróciłem głowę i zobaczyłem Wiktorię oraz naszych rodziców. Podeszli do nas bliżej i zobaczyłem łzy w ich oczach.
- Jak mogłeś? – zapytała przyjaciółka i spojrzała mi prosto w oczy.
- Ale… ja musiałem. Chciałem im pomóc – powiedziałem i odwróciłem się do tyłu, zerkając jeszcze raz na te kilkanaście par smutnych oczu.
- Szymek chodź tu do mnie – wykrztusiła jego mama.
- Wy nic nie rozumiecie – zaprotestował chłopak. – Maks chciał tylko, żebym mu pomógł. Nic mi się nie stało, jestem żywy. Nie widzicie, co zrobiliśmy? Uratowaliśmy ich…
Po kilku minutach pojawiła się obok nas policja. Zabrali ze sobą dzieci, a nas „przesłuchali” na miejscu.
- Dzięki za pomoc i sorry za te wszystkie wcześniejsze akcje… Już wiesz, jak było. Teraz jadę jeszcze… po małego.
- Spoko. Trzymaj się jakoś. Zawsze możesz na mnie liczyć.
Pożegnałem się z Kamilem i zamiast do domu udałem się nad jezioro, na pomost. Miałem wszystkiego dosyć. Rodzina i przyjaciele mieli pretensje za to, że pomogłem, że kogoś uratowałem…

1 komentarz: