sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział 67


*z perspektywy Patryka.
Teraz sam już nie wiedziałem co myśleć. Siedzieliśmy i płakaliśmy, chociaż tak naprawdę z całego serca wierzyliśmy, że to nieprawda. Nic nie wiedzieliśmy, ale przejęliśmy się, ponieważ chodziło tu o naszych przyjaciół. Mijały kolejne sekundy, minuty. Nagle… usłyszeliśmy dzwonek telefonu. Popatrzyłem na Klaudię, a ona kazała mi szybko odebrać. Chwyciłem energicznie za komórkę i nie zastanawiając się nacisnąłem zieloną słuchawkę.
- halo?! – krzyknąłem do telefonu.
- Patryk?
- o Boże… - tylko to zdołałem teraz wyszeptać, a łzy same cisnęły mi się do oczu.
- Patryk, jesteś tam?
- jestem… - powiedziałem krótko.
- coś się stało?
- nie… to znaczy tak. Ty… Wy… żyjecie. – odparłem i zacząłem płakać.
- ej… o co chodzi?
- posłuchaj… zadzwoń jak będziecie już na miejscu, będzie cisza i spokój. Wtedy ci opowiem.
- spoko, noto papa.
Położyłem telefon na stoliku i schowałem mokrą od łez twarz w dłoniach. Znowu płakałem, ale inaczej niż dotychczas. Płakałem i uśmiechałem się. Klaudia też domyśliła się, jak wygląda sytuacja i cieszyła się razem ze mną.
- nie płaczmy już, jest ok.
- no właśnie. – odpowiedziała, a ja otarłem ostatnią łezkę spływającą po jej policzku.
*z perspektywy Julki.
Na lotnisku w Londynie spędziliśmy jakieś 20 minut. Potem spokojnie mogliśmy się udać do naszego hotelu. Jechaliśmy tam vanem, który został wynajęty przesz szkołę Kuby i Wiktora, właśnie dla nich.
- jak tam chłopcy? – zapytał w pewnym momencie kierowca, a był to teraz również nasz „szofer”. Miał około 40 lat, ale był miły, ułożony i miał poczucie humoru. – stęskniłem się za Wami. – dodał szybko.
- my za Tobą też! – powiedział radośnie Wiktor.
W aucie było śmiechu, co nie miara. W końcu dojechaliśmy. Jak się okazało, nie staliśmy pod żadnym hotelem… Naprzeciwko nas znajdowała się uliczka, a po obu jej stronach domy. Niezbyt duże, drewniane domki.
- to tu? – zapytała Ola lekko zdziwiona.
- tak! To właśnie tu. – powiedział Kuba i razem z Wiktorem zaczęli się śmiać.
Kiedy weszliśmy do środka, chłopcy od razu się „rozgościli”, a my z Olą zaczęłyśmy się wszystkiemu dokładnie przyglądać. Na moje oko, wnętrze było małe, ale bardzo przytulne. Był kominek, kanapa, małe schody, prowadzące na piętro i wiele różnych ozdób, które dodawały jeszcze większy urok temu miejscu.
- podoba mi się. – powiedziałam bez namysłu.
Po paru minutach, przypomniałam sobie o Patryku. Sięgnęłam po telefon, udałam się do jednego z pokoi, usiadłam i zadzwoniłam, dalej się rozglądając.
- hej! Noto jak? Co się stało?
- nic nie wiecie?
- no… nie, raczej nie. Słucham.
- mówili jakieś 2 godziny temu w TV, że rozbił się samolot lecący z Krakowa do Anglii. Klaudia jest u mnie. Kiedy to usłyszeliśmy, to… myśleliśmy, że to wy… nie chcesz wiedzieć, jak się czuliśmy. Siedzieliśmy i ryczeliśmy. Kamień spadł nam z serca, jak zadzwoniłaś.
- Boziu… - szepnęłam i łzy napłynęły mi do oczu. – mieliśmy lecieć tamtym samolotem. Ale…
- nie kończ, proszę. Ważne, że wszystko jest ok. Przepraszam, ale niestety musimy kończyć!
- niech będzie… pozdrów Klaudię. Będziemy jeszcze do Was dzwonić, pa i całuski od wszystkich!
Ta informacja trochę mnie dobiła… Dziękowałam Bogu, że nie wsiedliśmy do tamtego samolotu…
____________________________________________________
pierwsza część opowiadania powstała 28 września. według moich obliczeń (nie jestem geniuszem z matmy, więc mogłam się pomylić :D) wynika, że opowiadanie ma już 100 dni! :') 

a dodatkowo mój fanpage ma też dzisiaj, okrągłe 7 miesięcy! <3

DZIĘKUJĘ, ŻE JESTEŚCIE! Xxx
MWAAAH!

6 komentarzy: